Mariusz Włoch Blog

Zapraszam cię też na:

Polityka cookies

Ostatni przedstawiciel gatunku

24 grudnia 2015

Patrzymy na siebie od dłuższej chwili, w sumie to nie odrywamy od siebie wzroku, staram się nie mrugać, oczy mi już zaczynają łzawić, on też nie mruga, przynajmniej nie zauważyłem. Z każdą chwilą nabieram coraz większego przekonania, że jeszcze takiego nie widziałem. Co więcej, mam już prawie absolutną pewność, jedną z tych popiskujących cicho gdzieś z tyłu głowy, że nie będę miał kolejnej okazji, aby zobaczyć innego przedstawiciela tego gatunku. Gatunku może nawet dziwnego, ale tak z reguły mówi się o większości rzeczy czy zjawisk, które widzi się po raz pierwszy. Dziwny ten ptak, naprawdę. Ma w sobie coś takiego, że nie mogę się na niego napatrzeć. Boję się mrugnąć, bo wydaje mi się, że wtedy się wystraszy i odleci. Albo zniknie. Cholera, muszę mrugnąć, nie wytrzymam. O, nie odleciał. Ani nie zniknął. Nadal jest.

Należy do ptaków małych, trochę większych od wróbla, o eleganckiej ptasiej aparycji, jeśli mogę to tak ująć, piórka ma lekko pomarańczowe, popadające momentami w dziwne odcienie ciemnej zieleni, jakby nastroszone, choć także ze sporą dozą elegancji, nad okrągłymi kulkami oczu niewielkie czarne obwódki, wszystko razem trochę jakby świecące. Z tym świeceniem to jedną rzecz muszę od razu wyjaśnić: po wybuchu, tym ostatnim i jak na razie najbardziej konkretnym, bo najsilniejszym, wiele rzeczy zaczęło się świecić, więc z tym ptakiem nie jest to aż tak dziwne. Może też się nałykał tych świństw i świeci. Nie wiem, jak to jest z ludźmi, bo od dawna nie widziałem nikogo żywego, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi, to raczej się nie świecę, a jeśli nawet, to niezbyt mocno, bo kiedy zapada ciemność, moje własne źródło zasilania nie pozwala mi na zbyt wiele.

Tamtego dnia wszedłem do garażu, po czym kilka razy z wściekłością uderzyłem moją gustowną, brązową aktówką o połyskującą karoserię samochodu (że też człowiek potrafi robić takie głupie rzeczy!), bo właśnie pokłóciłem się z żoną. Znowu. Już zamierzałem – w galopującej potrzebie rozładowania targającej mną furii - kopnąć swój jakby nie było dość nowy samochód w tylne lewe nadkole, kiedy coś potężnie gruchnęło, i zanim zdałem sobie sprawę, że właśnie to usłyszałem, już leciałem w nieznanym kierunku razem z aktówką i resztkami swojego życia. W tamtym momencie byłem pewny, że tak wygląda ostatni etap życiowej wędrówki – coś mnie wyrzuciło z mojego garażu i lecę sobie teraz do raju, by zaznać wiecznego spokoju, słuchać kojącego nerwy pobekiwania baranków, otoczyć się wianuszkiem rumianych dziewic i wieść żywot wieczny amen. Jednak tamta wędrówka zakończyła się w zupełnie innym miejscu, mianowicie w niewielkim zagajniku na skraju miasta, bardzo niedaleko wysypiska śmieci, pełnego wielu niezwykle cennych przedmiotów.